„INTERIOR”

REŻ. MAREK LECHKI, MUZ. JAN SANEJKO, FILM FABULARNY PROD. POSLKIEJ, 92 MIN.

Trzydziestopięcioletni Maciek traci wiarę w sens życia. Pracuje od świtu do wieczora, by spłacać kredyt mieszkaniowy. Chcąc zemścić się na nieuczciwym pracodawcy, zabiera mu auto. Ryzykuje wszystko i rusza w desperacką podróż bez planu. W całym kraju trwają przygotowania do obchodów pewnej rocznicy. Pracowniczka Urzędu Miasta, trzydziestopięcioletnia Magda, współorganizuje wydarzenia. Na początku bardzo oddana, z czasem zauważa hipokryzję najbliższego otoczenia. Zbieg zdarzeń sprawi, że ich ścieżki skrzyżują się.

 

ŁUKASZ MACIEJEWSKI O FILMIE „INTERIOR”:

„SALTO W TYŁ”

„Zbuntowani ludzie / potępione anioły / spadały w dół / człowiek współczesny / spada we wszystkich kierunkach równocześnie”. Słynny wiersz Tadeusza Różewicza, „Spadanie”, cytowany przez Tadeusza Konwickiego w „Salcie”, mógłby stanowić motto „Interioru” Marka Lechkiego, filmu z ducha Konwickiego traktującego o rozwibrowanym upadku „człowieka współczesnego”, upadku rozmytym we mgle.

Nie znają siebie. Jeszcze nie, do końca nie. Dziewczyna, chłopak. Więcej ich łączy, niż dzieli, chociaż tego się prawdopodobnie nie dowiedzą. Może tylko coś wyczują, kiedy miną się na drodze. „Zbuntowani ludzie / potępione anioły”.

On ma na imię Maciek i stał się więźniem systemu. Nie systemu pisanego wielkimi literami, trafiającego na paski w TVN24 lub TVP Info. Przeciwnie, chodzi o marny, pocieszny znój w korporacji, żadne szanse na zmianę losu. Aż wreszcie zapala się lont. Otwierają oczy. Bunt Macieja nie jest na wielką skalę, ale w jego orbicie chodzi o gest radykalny. Salto w przód, salto w tył.

Magda jest inna. Sztywniara w butach z obcasikami, urzędniczka miejska. Lojalna, zapracowana, całkiem elokwentna, zapięta w służbowy kostium bez kształtu na przepisowe trzy guziczki. Wiecznie zmęczona, ugrzeczniona, zafrasowana. Kolejne zadanie, być może awans. Przyjeżdżają goście z zagranicy, zastaw się, a postaw się. Ma być na bogato, mają być fajerwerki. Dziewczyna jeszcze stara się być aktywna, lojalna i przepisowa, ale guziczki w kostiumie zaczynają się obluzowywać, odpadają. Życie Magdy to nie jest fikcja pod publiczkę i pod wyborców. Życie Magdy to tu i teraz, rodzina, dziecko. Magda się buntuje. Znowu to samo, salto. Bęc.

Kiedyś napisałem o Marku Lechkim, że jest cichym mistrzem polskiego kina. To subtelny artysta z natychmiast rozpoznawalnym stylem, który w kinematografii takiej jak nasza powinien być pod specjalną ochroną. Wcześniejsze filmy Lechkiego – „Moje miasto” i „Erratum” były filmami przesyconymi melancholią. W „Interiorze” melancholia ma głębszy wymiar. Cytując księdza Tischnera – „melancholia staje się rozpaczą, która nie zdążyła dojrzeć (…) stanem niedojrzałej radości. Kryje ona w sobie radość doprowadzoną do połowy i w połowie skazaną na przeistoczenie w egzystencjalny smutek”.

Radość do połowy, smutek do połowy, bunt na trzy czwarte. I portrety osobowościowe, które trudno będzie zapomnieć. Niezapomniane twarze kina Lechkiego: Michał – Tomasz Kot w „Erratum” czy Goździk – Radosław Chrześciański w „Moim mieście”, wzbogacają się o dwa nowe, fascynujące profile. Magdę zagrała Magdalena Popławska (pracowała wcześniej z Lechkim w świetnych serialach „Bez tajemnic” i w „Pakcie”), Maćka – Piotr Żurawski. Oboje są wspaniali. Popławska zanurzona w siebie, introwertyczna, unikająca spojrzeń, chyba najostrzej własnego spojrzenia na siebie. Żurawski żarliwy, zdeterminowany, nie racjonalizujący rzeczywistości. Melancholia bohaterów „Interioru” wynika nie tyle z apatii, co z atrofii działania. Zaczynają, ale nie kończą. Podejmują ryzyko, ale potem się wycofują. Mieści się w tych portretach ciekawa diagnoza pokolenia dzisiejszych trzydziestoparolatków. Lechki przygląda się niewiele od siebie młodszym bohaterom z czułością, bez ironii, ale też bez nadziei, że będą w stanie zawalczyć o lepszy świat, o lepszych siebie. Może by i chcieli, ale nie potrafią.

Zdjęcia Pawła Flisa, stałego współpracownika nieodżałowanego Marcina Wrony, błyskotliwie komponują się z autorskim wyzwaniem reżysera. Realizm, dokumentalizm zderza się ze sferą poetycką. Widmowa mgła z filmu jest mgłą z innej tonacji, z odmiennej wrażliwości. W tej mgle rozmywa się wszystko. Również ludzie. Konwicki w „Kilku dniach wojny, o której nie wiadomo, czy była”, pisał: „Może to jakaś wiązka informacji lecąca znikąd donikąd, która uległa zakłóceniu. Patrz, niczego i nikogo nie ma. Jest tylko wieczna czerń i chwilowa wilgoć, którą przyniósł wiatr kosmiczny”. Boski, boski, boski wiatr.

Łukasz Maciejewski, źródło: Onet.pl